Polska Agencja Prasowa jako krwioobieg wiarygodnej i rzetelnej informacji jest w systemie mediów niezbędna. Wystarczy, że wróci do realizacji misji, którą ma zapisaną w ustawie i statucie spółki – pisze Wojciech Tumidalski w artykule otwierającym cykl publikacji Instytutu Zamenhofa pt. „Jakie media publiczne?”
Na początek scenka ze spektaklu „Kociołek” z 1988 roku, autorstwa legendarnego Kabaretu Tey, która przypomniała mi się po tym, jak zmarł Krzysztof Jaślar – znany reżyser widowisk rozrywkowych, a w 1988 roku członek tego kabaretu. Uczestnicy „obrad przy okrągłym kotle” – a więc Janusz Rewiński z wielką chochlą do mieszania w kotle, reprezentujący resorty siłowe Rudi Schuberth, Zenon Laskowik, który jako reżimowy związkowiec bełkotliwym głosem wyjaśnia, że toczy trudne rozmowy z tymi antyrządowymi wichrzycielami oraz wąsaty Bohdan Smoleń w białym hełmie z napisem „Ość”. Właśnie przerzucają się złośliwościami, gdy na scenę wkracza Jaślar mówiąc, że „jest z PAPu”. – „Przyszedł Papa z aparatem, po papu przyszedł” – tłumaczy Laskowik, a publika się śmieje. Gdy papowiec chce zrobić zdjęcie uczestnikom obrad, wszyscy robią nadęte miny i ustawiają się tak, by Smolenia-Wałęsę zasłonić swymi ciałami – oraz wielką chochlą. I zdjęcie idzie w świat.
Czemu przywołuję tę scenkę? Bo opisuje Polską Agencję Prasową, jaką ona bywała w ustroju słusznie minionym – choć nawet wtedy miała także inne twarze – a przede wszystkim opisuje to, jaką nigdy nie powinna ona być. A czy w ogóle jest sens łożyć pieniądze i utrzymywać taką instytucję, gdy o dostęp do informacji nie jest już tak trudno, jak w czasach przedinternetowych i przed erą 24-godzinnych kanałów informacyjnych w telewizji? Twierdzę, że jest sens.
Może w ogóle media publiczne są ostatnim miejscem, w którym jeszcze możliwe jest staromodne, uczciwe dziennikarstwo, bez oglądania się na rachunek ekonomiczny. Bo ktoś powinien pisać, jak jest naprawdę, nie schlebiając gustom ani fetyszowi klikalności. I właśnie kształtować gusta, a nie rzeczywistość. Tę „podkręcają” inne media, by była atrakcyjniejsza. Serwis PAP musi odróżniać od innych właśnie to, że jest trochę nudny – ale prawdziwy. Bo, wbrew temu, co się często wydaje, w wielu przypadkach afery jednak nie ma, a system – jednak działa. W wielu – ale nie we wszystkich naturalnie.
Co na papierze, co w praktyce
Co do tego, czym publiczna agencja prasowa być powinna, mamy chyba zgodę. Zresztą sama PAP trafnie opisuje swą wizję i strategię, widząc się jako „wiarygodne, wysokojakościowe, kompleksowe źródło informacji z kraju i ze świata”, dla rynków europejskiego i globalnego – nowoczesny i wiarygodny partner oraz punkt odniesienia i wyznacznik kierunków rozwoju dla wszystkich mediów w Polsce.
Bez wątpienia także agencja prasowa ma zadania publiczne, wyznaczone jej przez ustawę o PAP: rzetelnie, obiektywnie i wszechstronnie informować o wydarzeniach w kraju i za granicą oraz upowszechniać stanowiska Sejmu, Senatu, Prezydenta, Rady Ministrów i innych naczelnych organów państwa. Co ważne, PAP nie może znaleźć się pod prawną, ekonomiczną lub inną kontrolą jakiegokolwiek ugrupowania ideologicznego, politycznego lub gospodarczego.
Brzmi dobrze. Jak to osiągnąć? Jest taka anegdota sprzed 30 lat, gdy konstytucję PRL z 1952 roku miała zastąpić tzw. mała konstytucja. Słysząc o tym ktoś miał zapytać: po co zmieniać konstytucję? Ta obecna jest całkiem dobra, a na dodatek mało używana! Bo jak zwykle wykonanie tych dobrze brzmiących przepisów ustawy o PAP szwankuje. I nie jest to choroba, która – jak koronawirus – wystąpiła w ostatnich latach.
Wcześniejsze próby wpływania na media publiczne nie tylko nie okazały się szczepionką na tę bolączkę, bo nie wykształciły w mediach mechanizmów obrony, ale raczej osłabiły układ odpornościowych, dzięki czemu w latach 2015-2023 rządzący pozwolili sobie na o wiele więcej niż podczas poprzednich podejść.
Wydarzenia tego czasu jasno pokazują, czym się różnią media publiczne od politycznych. I dlaczego lepiej, by były one pod kontrolą społeczną, niezależną od sił politycznych.
Doradca premiera
Największe nieszczęście miała Telewizja Polska. Również Polskiego Radia nie ominęły działania, których skutkiem był m.in. demontaż jednej z jego najważniejszych anten – radiowej Trójki. Niestety także PAP, najważniejszej części krwioobiegu informacyjnego, nie ominęła „dobra zmiana”. A jej beneficjenci potrafili się odwdzięczyć rządzącym za pokładane w nich zaufanie. W branżowym miesięczniku Press można było przeczytać, że prezes PAP wręcz doradzał premierowi Mateuszowi Morawieckiemu, jak zadbać o pozytywny przekaz rządu do opinii publicznej.
Jeśli sprawy miały się tak jak opisano, byłoby to przekroczenie zasad z ustawy, która owszem, nakazuje agencji upowszechnianie stanowisk rządu w różnych sprawach, ale to jednak nie to samo, co współpraca przy ich tworzeniu.
Nie mam najmniejszych wątpliwości, że nikt tak bardzo jak PAP nie jest zobowiązany do tego, aby sporządzać i wysyłać odbiorcom depesze – informacje, o ważnych decyzjach prezydenta, rządu, poszczególnych ministerstw, pracach parlamentu i jego komisji, procesach i orzeczeniach sądów i trybunałów, ważnych decyzjach różnych organów państwa, a także organizacji pozarządowych i społeczeństwa obywatelskiego. I wiadomości na ten temat powinny być przygotowywane przez stabilny, profesjonalny i dobrze opłacany zespół dziennikarzy i redaktorów, którzy wiedzą, gdzie się udać i do kogo zadzwonić, aby uzyskać prawdziwą i aktualną wiedzę, a potem rzetelnie przelać ją do papowskiej depeszy.
Wartość nudnej depeszy
Przez 21 lat byłem dziennikarzem PAP. Z tego czasu pamiętam, że moi rozmówcy, gdy do nich dzwoniłem jako reporter PAP, traktowali tę rozmowę bardzo poważnie – prawie jak rozmowę z urzędem państwowym. Wiedzieli, że dziennikarz PAP nie przeinaczy ich wypowiedzi, nie „podkręci” newsa, aby stał się atrakcyjniejszy. To dlatego PAP zawsze był trochę bardziej nudny od innych mediów. Ale miał tę zaletę, że był też rzetelny i prawdziwy. Mógł dla innych mediów, odbiorców PAP, być punktem odniesienia i bazą wiedzy, z której można zaczerpnąć – i ją po swojemu zinterpretować, opatrzyć komentarzem i trochę „podkręcić”. To już prawo wolności słowa – dopóki nie zmienia się jego znaczenia i nie wypacza sensu.
Jedna z najważniejszych, choć nie wskazanych wprost w przepisach funkcji PAP, to fact-checking. Jeszcze zanim upowszechniło się u nas to pojęcie, Agencja wykonywała taką funkcję, biorąc na tapet nieoficjalne newsy różnych mediów, które każdego dnia od rana krążą po świecie. Najważniejsze z nich PAP poddawała analizie, weryfikowała i przedstawiała oficjalne stanowiska różnych instytucji – te, których brakowało w publikacjach innych mediów. I bywało, że na koniec okazywało się, iż newsa tak naprawdę nie ma, albo że rzeczywistość jest dużo nudniejsza, niż zaprezentowało to jakieś żądne sensacji medium. Także z tego powodu, PAP – jako „pieczęć wiarygodności” informacji innych mediów, jest bardzo potrzebna i powinna pozostać w naszym świecie.
Media, szczególnie media publiczne, powinny być miejscem, w którym świat objaśniają nam eksperci, a nie politycy. Ci ostatni powinni w mediach tłumaczyć się ze swych decyzji, a nie zachwalać, jakie są wspaniałe.
Nie widzę nic niezwykłego w sytuacji, gdy ktoś z najwyższych szczebli władzy chce udzielić wywiadu PAP i sygnalizuje to kierownictwu agencji czy redakcji. Również nie ma nic niezwykłego w tym, że ktoś z otoczenia prezydenta, premiera, ministra itp. sygnalizuje, że jego szef chciałby móc zabrać głos w jakiejś konkretnej sprawie. Gorzej, gdy komunikat jest odwrotny: o to i tamto proszę nie pytać. Z takimi przypadkami wielokrotnie mieliśmy do czynienia w ostatnich latach, choć dla sprawiedliwości trzeba dodać, że to nie ta ostatnia ekipa polityczna podobne praktyki wymyśliła. Nieporównywalna jest jednak skala tych zjawisk kiedyś i ostatnio.
Propaganda z drugą nogą
Depesza PAP, jako wiarygodne źródło informacji, musi opisywać rzeczywistość. Jest zatem do wyobrażenia, że prezentuje narrację jakiegoś ośrodka politycznego, zarzut pod czyimś adresem itp. Nie jest jednak do wyobrażenia, że prezentacja takiej treści pozostaje bez „drugiej nogi”, czyli reakcji obrzuconych zarzutem. Czy ta reakcja znajdzie się w tej samej depeszy co zarzut, czy w kolejnej nadanej na ten sam temat – to już kwestia wtórna i techniczna. Gorsza sprawa, że w ostatnich latach – jak słyszę od znajomych, z którymi w PAP pracowałem – od tej prawidłowej dziennikarskiej praktyki się odchodziło.
Obowiązywała inna reguła: gdy do redakcji docierał jakiś news, badano najpierw co on oznacza dla rządzących. Jeśli coś dobrego – nadawało się mu szybką ścieżkę i to wystarczyło. Jeśli coś złego – wtedy zaczynały się różne przeszkody, by wiadomość nadać w serwis. Przypominano sobie o „drugiej nodze”, która raz była, a innym razem dziwnym trafem nie udawało się jej zdobyć, a wtedy depesza w serwisie się nie pojawiała. Bywało nawet, że z serwisu wycofywano depesze, które – jak najwidoczniej ktoś uznał – mogłyby zrobić na władzy złe wrażenie. Taki los spotkał depeszę z kwietnia 2023, opisującej wyniki spisu powszechnego z 2021 r., w którym prawie 600 tys. osób zadeklarowało śląską identyfikację narodowo-etniczną, co politolożka z Uniwersytetu Śląskiego uznała za sukces tej grupy. Rzecz w tym, że dla PiS taka autonomia Ślązaków była nie do pomyślenia. Więc depeszę – podchwyconą przez wiele mediów – anulowano.
Bolączką Codziennego Serwisu Informacyjnego PAP – najważniejszego produktu Agencji – jest jego zamulanie dziesiątkami wiadomości nieistotnych. Mnożą się „pilne” depesze z konferencji prezydenta, premiera i ministrów, z cytatami ich wypowiedzi, które nic nie wnoszą. Depesz z jednej konferencji – transmitowanej na żywo w mediach – bywa i kilkanaście, ale wartość informacyjną przedstawia jedna, dwie z nich. Te zawierające sedno wydarzenia. Niezrozumiałe są próby ścigania się z telewizyjną transmisją na żywo, którą odbiera każdy w czasie rzeczywistym. Gdy jakaś partia ma przekaz dnia, dziennikarz PAP odnotowuje wypowiedź jej lidera, ale potem ten sam przekaz pojawia się w kolejnych depeszach napływających z terenu – bo lokalni posłowie lokalnym dziennikarzom mówią to samo. Te depesze są potrzebne tylko tym posłom. Korespondenci terenowi PAP, jeden z klejnotów w koronie agencji, mogli swój czas poświęcić na pożyteczniejszą pracę. Również korespondenci zagraniczni PAP powinni pisać nie tylko o tym, co dla rządzących w kraju pozytywne, ale też za co jesteśmy krytykowani. Bo krytyka służy dobremu celowi.
Wszystkie te historie i przykłady sprowadzają nas do jednego słowa: niezależność. To ona jest najważniejszym fundamentem obiektywizmu i wolności słowa. Gdy redakcja, a tutaj cała agencja prasowa, może cieszyć się tym przymiotem, nie będzie zarzutów stronniczości przekazu.
Zasady pracy w PAP były i są jasne: media nie kreują rzeczywistości, lecz ją opisują taką, jaka jest. Dają szanse uczestnikom debaty publicznej na zabranie głosu i zajęcie stanowiska. Nie prezentują zjawiska jednostronnie, przykładając do niego tylko jeden miernik: czy jest to korzystne dla władzy.
Modele finansowania
Niezależność to także płynność finansowa. Modeli utrzymywania agencji informacyjnych jest wiele. Hiszpańska EFE czy francuska AFP polega na pieniądzach rządowych. Globalny Reuters, Associated Press czy DPA swą działalność skomercjalizowały i opierają się na takich źródłach dochodów. Niektóre z agencji to giełdowe spółki.
Polska Agencja Prasowa także tym różni się od pozostałych mediów publicznych w Polsce, że nie utrzymuje się z reklam, a ponadto nie zapewniono jej nigdy po 1989 r. systemowego finansowania, np. z abonamentu rtv. To powinno się zmienić, o czym warto pamiętać przy okazji wszelkich rozmów na temat daniny na media publiczne.
Na krajowym rynku tradycyjnej prasy, który ciągle się kurczy, w świecie internetu, radia, telewizji i reklamy to dziś nie do wyobrażenia by agencja utrzymała się tylko z subskrypcji mediów – do których przede wszystkim kieruje swój przekaz.
Dobrze działająca i wiarygodna agencja prasowa to dla gazet i portali oszczędność – bo powinny one móc korzystać z pracy dziennikarzy agencyjnych, bez konieczności jej weryfikowania, a samemu zajmować się innymi tematami. Ale czy w PAP musi istnieć dział przygotowujący depesze w stylu i o tematyce właściwej tabloidom – szczerze wątpię. A wręcz podskórnie czuję tu jakąś głęboką niezgodność z misją i wartościami, które przyświecać powinny działalności agencji prasowej.
Poczucie niezależności w dziennikarstwie, także w mediach publicznych, jest najważniejsze. Niezależności zewnętrznej, instytucjonalnej, i wewnętrznej, w każdym dziennikarzu, redaktorze i prezesie. Powinno się brać z przekonania, że za rzetelną pracę nic nie grozi. Nie od dziś wiadomo, że kolejne rządy ostatnich ponad 30 lat pozostawiły trwałe piętno na ludziach mediów publicznych. Znamy przypadki służalczości czy wręcz udziału w rządowej propagandzie.
Tymczasem oparta o rzetelność i niezależność misja zawodowa dziennikarza polega na tym, by na sprawujących władzę patrzeć krytycznym okiem. Szukać dziury w całym. Nie cieszyć się, że jest tak dobrze, tylko szukać, co jest do poprawy. Media robią to w imieniu opinii publicznej i w jej interesie. Są zewnętrznym audytorem sprawujących rozmaite urzędy. Ujawniają i opisują też dobre praktyki – aby się upowszechniały, ale przede wszystkim, jako system wczesnego ostrzegania, mają nagłaśniać te złe, by zminimalizować ich skutki i zapobiec powtórce na przyszłość. Po to są media. Także te publiczne. A może przede wszystkim one. I jeśli władza tak postrzega motywację krytyki prasowej, nic się nikomu stać nie powinno.
Podsumowanie i postulaty
Jeśli nie zadowala nas opcja „przestrzegajmy zasad już zapisanych”, pod rozwagę zgłaszam ambitną próbę przedefiniowania miejsca agencji w systemie obiegu informacji. Dotyczy to zresztą nie tylko PAP, ale wszystkich mediów publicznych. Jeśli słowa mają znaczenie, to „publiczny” nie może być tożsamy z „polityczny”. A skoro tak – niech to nie politycy, a środowisko dziennikarskie wyłania rady programowe TVP, Polskiego Radia i PAP. Niech opinie tych gremiów będą wiążące dla statusu władz tych instytucji i szefostwa ich zespołów dziennikarskich. Niech wróci Karta Etyczna Mediów. Jej sygnatariusze mogliby uzyskać prawo udziału w tych radach programowych.
Co do PAP: Trzeba zweryfikować pakiet serwisów, jakie Agencja emituje do swych odbiorców. Za pomocą zaawansowanych narzędzi informatycznych należy zbadać, jakiego typu depesze są przez nich najchętniej cytowane, a które nie cieszą się zainteresowaniem. I – szanując wszystko to, co należy do ustawowej misji informacyjnej PAP – zredefiniować racjonalność pozostałych produktów. To zaś pozwoli racjonalnie zagospodarować zespół dziennikarski Agencji, który dzięki temu zabiegowi zyskałby czas i możliwości zajęcia się tym, czego odbiorcy PAP potrzebują i co wpisuje się w charakter i posłannictwo agencji prasowej.
Autor: Wojciech Tumidalski
Zastępca szefa działu prawo „Rzeczpospolitej”. Absolwent Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego. Wcześniej w Radiu Sudety, Radiu Wałbrzych, Rozgłośni Harcerskiej (RH Kontakt). W latach 1996-2017 w PAP. W „Rz” od 2017 r. Przewodniczący Rady Press Club Polska. Ambasador Wałbrzycha. Laureat Złotej Wagi Adwokatury (2010 r.) dziennikarz roku radców prawnych (2011 r.) finalista Grand Press (2018 r.). Gitarzysta i wokalista Zaawansowanego Zespołu Niespokojnych Nóg.
29 grudnia 2023 roku portal Wirtualne Media poinformował, że od 1 lutego 2024 Wojciech Tumidalski będzie pełnił funkcję redaktora naczelnego Polskiej Agencji Prasowej. Powyższy tekst został zamówiony 4 grudnia 2023 roku, dwa tygodnie przed zmianą zarządu Polskiej Agencji Prasowej.